poniedziałek, 29 kwietnia 2013

III. Rozdział IV - Powrót


 Na stacji w Ashford wzięłam taksówkę i z duszą na ramieniu podałam kierowcy adres. Wstyd się przyznać, ale im bliżej spotkania z rodzicami tym bardziej się denerwowałam. Taksówkarz nie był szczególnie rozgadany, rozsiadłam się więc wygodnie w fotelu i wlepiłam wzrok w przemijający krajobraz. 
Pewne budynki, miejsca były mi znajome, jednak opuszczając dom rodzinny w wieku dziesięciu lat niewiele mogłam zapamiętać. Pewnie wpływało na to jeszcze, że przed wystąpieniem do Zakonu byłam wychowywana w „złotej klatce, więc nie wiedziałam dużo o prawdziwym życiu i tej drugiej, niekoniecznie przyjemnej, stornie ludzkiej egzystencji. 
Dopiero w Zakonie i podczas nauk z Mistrzem otworzyły mi się oczy, zaczęłam dostrzegać diametralne różnice w poziomie życia ludzi oraz uświadomiwszy sobie, że byłam wewnątrz miękka i podatna, mogę powiedzieć, że zawdzięczam Zakonowi w miarę normalne wychowanie, ponieważ w przeciwnym razie, wydaje mi się, że skończyłabym jako cnotliwa paniusia, albo rozwydrzona dziewucha, która uważa, że należy się jej wszystko. 
–Jesteśmy na miejscu – wyrwał mnie z zamyślenia głos kierowcy – dalej niestety nie mogę jechać, ponieważ...
–Wiem, wiem – przerwałam mu wzdychając. Wyciągnęłam z kieszeni dwudziestofuntowy banknot i podałam taksówkarzowi.
–Reszty nie trzeba – mruknęłam lekko zdławionym głosem.
Wyszłam z samochodu i stanęłam przed wysoką, kutą bramą. Poprawiłam szelki steranego plecaka i ruszyłam przed siebie. Brama była w pełni zautomatyzowana, więc podeszłam do małego budynku i zapukałam. Nie czekając na odpowiedz nacisnęłam klamkę i weszłam do niewielkiego pomieszczenia. Przy włączonym komputerze drzemał strażnik, który pracował tu odkąd pamiętam. Miał na imię George i był to starszy, drobny mężczyzna z siwymi, wiecznie zaczesanymi do tyłu włosami.
–Bu! - krzyknęłam z rozbawieniem obserwując jak zrywa się na równe nogi i dziko miota spojrzeniem dookoła. Nagle zatrzymał wzrok na mnie.
–Kim ty do cholery... Zaraz – podrapał się po głowie i  zmrużył oczy. - Seon? 
–Nie, święty Patryk – odpowiedziałam. - Są rodzice w domu?
–Tyle czasu – zamyślił się – już ponad rok cię nie było młoda damo. Tak się nie robi. I tak bez zapowiedzi. 
–Niespodzianka – mruknęłam – choć nie wiem czy kogokolwiek ucieszy.
–Co to za pytanie! Oczywiście, głuptasie, zwłaszcza twoją matkę. Dziś wieczorem odbędzie się w rezydencji bankiet z okazji premiery najnowszego spektaklu! Pani wystawia dumne dzieło angielskiej klasyki „Hamleta” i wyobraź sobie, że sama podjęła wyzwanie zagrania głównej roli!
–No cóż, na Ofelię jest już za stara – mruknęłam wprawiając Georga w konsternację. 
–Radzę tego nie powtarzać przy pani Lloyd.
–Zapamiętam. Czyli mama jest w domu?
–Tak, dopina wszystko na ostatni guzki. Przecież wiesz, że takie przyjęcia przygotowuje z wyjątkową pieczołowitością.
–A tata?
–Pan Lloyd w pracy jak zwykle, rano wrócił z Dubaju, a mimo to od razu udał się do biura. Powinien jednak się zjawić na przejęciu.
–Rozumiem – westchnęłam. - To co wpuścisz mnie do środka, czy mam się wylegitymować? 
–Zdzwonię po Keitha, żeby cię zawiózł, przecież droga przez las zajmuje dobre dwadzieścia minut.
–Spokojnie, przejdę się – na mojej twarzy pojawiło się coś na kształt uśmiechu.
–Jak chcesz, jak chcesz, w sumie młoda jesteś, nie to co ja – westchnął.
Pożegnałam się z nim i ruszyłam drogą prowadzącą do domu. Otaczający mnie z każdej strony las sprawił, że uspokoiłam się lekko, jednak gdy wyszłam na dziedziniec i ujrzałam podjazd w kształcie okręgu, wyłożony jasnymi kamykami, nerwy powróciły.Obrzuciłam wzrokiem dom, hmm, a raczej ogromną rezydencję w klasycznym stylu. W sumie niczym się nie różniła od typowego wyobrażenia o brytyjskich budowlach zamieszkałych przez arystokratów. Kiedyś i niekiedy dziś. Dominował klasycyzm, antyczne rzeźby przedstawiające mityczne bóstwa, proste kolumny. Trawnik równo przystrzyżony, klomby doskonale pielęgnowanych kwiatów. Nudy. 
Jedyną rzeczą, która tym razem się wyróżniała była liczba samochodów na podjeździe, z tego co przeczytałam należały one do firm cateringowych zajmujących się nie tylko potrawami, ale ogólnym konceptem przyjęcia. Przy autach uwijało się kilka osób. 
Gdy wchodziłam na schody, w biegu minęło mnie kilka młodych mężczyzn targających jakieś pudła, jeden z nich, okropnie zdyszany, zatrzymał się przy mnie i spojrzał błagalnym spojrzeniem zza stosu kartonów.
–Weź przynajmniej jedno.
–Ok – odpowiedziałam machinalnie, zabierając dwa pudła z góry. 
–Dzięki ci, brachu – uśmiechnął się i kontynuowała swój bieg na górę. 
Stałam jak głupia z pudłami w rękach. Brachu? Czy ja wyglądam jak facet? Zerknęłam na dół co nie było łatwe z powodu trzymanego ustrojstwa. Niebieskie martensy, które dawno nie widziały wilgotnej ściereczki, a co dopiero pasty do butów, wąskie spodnie w ciemnym odcieniu i luźna kurtka w kolorze khaki z licznymi ściągaczami i kieszeniami. Włosy spięte w kucyka schowane pod luźną czarną czapką.W końcu to jesień w Anglii, na którą zawsze trzeba się dobrze ubrać. 
Po tej wstępnej analizie wybaczyłam chłopakowi to nieporozumienie, choć mała część moje duszy wciąż czułą się lekko urażona.
–Co tak stoisz? - usłyszałam za sobą – nie ociągaj się tak.
Znów minęło mnie kilku kolesi. No nie, bez przesady, nie szukam roboty! Z westchnieniem ruszyłam na górę. 
 Przeszłam do największej sali w domu, która dumnie nazywana była balową. Czasami miałam ochotę stuknąć tych wszystkich ludzi w głowę i powiedzieć, że epoka napoleońska się już skończyła, jednak nie sądzę, aby za wiele to dało. 
Pośród kilkudziesięciu zastawionych stołów lawirowało z pięćdziesiąt osób. Ktoś wyciągnął mi kartony z rąk i zabrał Bóg jeden wie gdzie. 
Nie zwróciłam jednak na to większej uwagi. Wbijałam wzrok w smukłą kobiecą sylwetkę odzianą koktajlową sukienką w łososiowym odcieniu i beżowe, wysokie czółenka. Jej delikatne nadgarstki zdobiły cieniutkie, misternie plecione łańcuszki z białego złota, na wąskich i długich palcach mieniły się różnorodne pierścionki z matowej platyny, poprzetykanej diamentami. Plecy zasłaniały długie kasztanowe włosy o lekko skręconych końcach. No cóż mogę powiedzieć, że fakturę odziedziczyłam po mamie, jednak kolor zawdzięczam ojcu. 
–Nie, nie tutaj, przełóż to tam. I nie, do cholery jasnej ile razy mam powtarzać, że to ja sadzam gości, nie zamieniajcie wizytówek! I uważajcie na tą pieprzoną czekoladową fontannę!
–No to byłoby na tyle z eterycznego uroku mojej rodzicielki.
–Uff, co ja z wami mam! - odwróciła się gwałtownie i jej przenikliwe, piwne oczy spoczęły na mnie. Grymas zdziwienia przeszedł przez jej twarz. 
–Seon - usłyszałam jej cichy szept.
Szybki krokiem podeszła do mnie i złapała mnie za ramię, a drugą ręką chwyciła mój podbródek. 
–Seon, dziecko, jak ty wyglądasz? Dlaczego nie dzwoniłaś? Nie miałam z tobą w ogóle kontaktu! Nawet ojciec zaczął się martwić! Na Boga, czy ty jesz cokolwiek? I skąd masz te ciuchy?! Z pomocy dla powodzian?! Matko jedyna, chyba odziedziczyłaś gust po wuju Erneście, tylko brakuje żebyście razem paradowali jak para bezdomnych meneli.
–Dzięki, mamo – mruknęłam wydobywając się z jej uścisku – tak w ogóle to też się cieszę, że cię widzę.
–Chodź do salonu, tam jest trochę cieplej i nie ma tych wszystkich partaczy – powiedziała obejmując mnie ramieniem i prowadząc na drugą stronę korytarza.
 Ściągnęłam kurtkę i czapkę, i walnęłam się na miękką skórzaną sofę. Mama zajęła miejsce fotelu obok.
–Pomożesz mi w przygotowaniach – oznajmiła uroczystym tonem i zaczęła się rozwodzić nad jej sztuką i zaproszonymi gośćmi. 
Przyglądałam się jej w trakcie monologu. Przez ten rok nic się nie zmieniła. W ogóle nigdy się nie zmieniła. No może zestarzała trochę, ale myślę, że jej nadmuchane ego każe za kilka lat lecieć do najlepszego lekarza medycyny estetycznej, aby naciągnąć to i owo.
Mimo wszystko nie potrafiłam pozbyć się uczucia radości, że ją widzę. Byłam doskonałym przykładem dziecka które mimo wszytko kocha rodziców bezwarunkową miłością. Podniosłam się i przytuliłam do niej. Poczułam jak cała zesztywniała, po czym powoli zaczęła się rozluźniać. Chyba takiego przejawu czułości z mojej strony się nie spodziewała. 
–Tęskniłam – szepnęłam cicho.
–No już, skarbie, ja też trochę tęskniłam. No wiesz. Mogłabyś częściej wpadać, poznałabyś wiele miłych gości, którzy często nas odwiedzają, może nawet niektórzy chłopcy wpadliby ci w oko – znów zaczynała te swoje wywody. 
–Mamo – jęknęła odsuwając się od niej – wystarczy. Mogę ci pomóc jak mi pozwolisz testować potrawy – wyszczerzyłam zęby w uśmiechu.
–Dobrze, ale najpierw się wykąp i przebierz. Susan przyniesie ci jakiś odpowiedni strój, a nie te obrzydliwe ciuchy za dwa funty.
Wiedziałam, że jestem na przegranej pozycji, więc nawet nie zaczynałam się kłócić.
 
***
Tak jak obiecałam, moja pomoc skupiała się przede wszystkim na testowaniu potraw. Od jajek nadziewanych pastą z łososia i kawiorem poprzez wszelkiego rodzaju koreczki, do słodkości typu trufle w czekoladzie, czy gruszki w rumie. Przed chłodem marmurowej podłogi dzieliły mnie tylko cienkie rajstopy, wysokie czółenka leżały w sypialni. 
Susan nie wiadomo skąd wytrzasnęła sukienkę w moim rozmiarze. Prawdopodobnie wyciągnęła z szafy mojej matki, która była podobnego wzrostu i figury. Sam krój był w miarę prosty. Na górze dopasowana, zebrana w pasie i luźna na dole. Sięgała mniej więcej do połowy ud. Nie byłam uczesana ani wymalowana i byłam prawie pewna, że zaraz wpadnie tu matka i każe mi się doprowadzić do stanu względnej używalności. 
Właśnie pakowałam do ust kawałek tortu Sachera, gdy usłyszałam melodyjny, aksamitny głos.
–Od kiedy służba pozwala sobie na próbowanie potraw, zamiast ich podawać?
Spojrzałam w bok i zobaczyłam wysokiego faceta koło trzydziestki z włosami zaczesanymi do tyłu i przeraźliwe dumnym spojrzeniem, którym przewiercał mnie na wskroś, a raczej próbował. Zdecydowanie lepiej to wychodziło Itachiemu, czy Peinowi. Przełknęłam resztę ciasta i zwróciłam wzrok z powrotem na wszechobecne pyszności. Nie mogłam się powstrzymać przed lekkim uśmiechem. Bycie zignorowanym przez „służbę” musiało być dużym ciosem dla tak dumnego jegomościa. Wybrałam coś nieokreślonego i spróbowałam zaryzykować. 
–Ble, niedobre – skrzywiłam się i znów zerknęłam na nieznajomego, który nieprzerywanie przewiercał mnie spojrzeniem zielonych oczu. Wydawało mi się, że trawi to co przed chwilą usłyszał, a raczej czego nie usłyszał.
–Czy ty zdajesz sobie sprawę – zaczął.
–Owszem, zdaję sobie sprawę, że nie umiem przyjmować gości. Moja matka jest w tym zdecydowanie lepsza. Poza tym zjawił się pan za wcześnie, jeszcze trzy godziny do przyjęcia. 
Na jego twarzy odmalowało się niezrozumienie i jakby lekka irytacja. Oczu barwy dziwnej zieleni nieprzerywanie wbijały się w moją sylwetkę. 
–I przeszkadza mi pan w pracy. Zostałam zobowiązana do przetestowania potraw w celu ustalenia czy nie są zatrute – uśmiechnęłam się.
–Kilkaset  lat  temu robiła to najmniej ważna osoba w rodzinie, więc póki co się zgadza - tym razem głos należał do starszego człowieka i tak się składało, że doskonale go znałam.
–Dziadku, jak zwykle mogę liczyć na dobre słowo – odparłam zgryźliwie. Czasy, w których na jego złośliwe uwagi, chowałam czerwoną twarz pod kurtyną włosów, minęły już dawano. No dobra nie tak dawno, ale już minęły. 
–Wybaczy pan, panie Stone, zachowanie mojej wnuczki. Ma to po babce – westchnął przygładzając siwe, nienagannie zaczesane włosy – do przyjęcia zostało jeszcze chwilę. Co pan powie na szklaneczkę brandy? Mam najprzedniejszy rocznik i ogromną ochotę by się napić.
–Bardzo chętnie – odpowiedział Stone. Uniósł głowę, posyłając mi niezbyt uprzejme spojrzenie. - Miło było poznać, panno Lloyd.
–Mi również, panie Stone – uśmiechnęłam się kącikiem wargi powstrzymując się przed wybuchem śmiechu.
Przez chwilę przyglądałam się jak ta dwójka oddala się po czym oddałam się przyjemnością kosztowania kolejnych smakołyków. Nie było mi dane długo cieszyć się przyjemnością, ponieważ wpadła moja matka i kazała mi ubrać się jak na człowieka przystało. 

***
Nuuuuudy! Przyjęcie zaczęło się jakieś trzy godziny temu, z czego moja obecność była półgodzinną sensacją, kiedy to musiałam się szczerzyć i odpowiadać uprzejmie, ponieważ gdy tylko spróbowałam powiedzieć coś innego ręka rodzicielki wbijała się w moje ramię i przypominała, że mam się zachowywać. 
Znudzona wszechobecną czczą gadaniną oraz rozmowami na temat najnowszej sztuki wyszłam na taras, z którego schody prowadziły na rozległy ogród. Spacer wśród chłodnej nocy nie należał do najprzyjemniejszych, zwłaszcza w wysokich (jak na mnie) dziesięciocentymetrowych czółenkach, ale i tak był lepszy niż siedzenie wewnątrz. Okryłam się szczelniej cienkim żakietem i usiadłam na ławce tuż przed rozległym jeziorem, nad którym unosiła się lekka mgła. Jakaś parka gździła się kilka ławek dalej, ale byli tak zajęci sobą, że nawet mnie nie zauważyli. Widać nie straszny był im nawet chłód jesiennej nocy. 
Przez chwilę ukuło mnie poczucie nieznośnej nostalgii. Ciekawe co robi teraz Itachi?
Chciałabym przyśpieszyć czas, a pozostały mi jeszcze trzy długie, męczące tygodnie. I żadnej gwarancji czy Najwyższa zgodzi się na to spotkanie. 
Pisząc tą głupią kartkę miałam nadzieję, że ta stara jędza zgodzi się. 
Mam tyle rzeczy do powiedzenia temu dupkowi, tyle do wyjaśnienia...
Westchnęłam i oderwałam wzrok od gładkiej tafli jeziora. O mało co nie udławiłam się własną śliną, gdy spostrzegłam, że ktoś obok mnie siedzi. Krzyknęłam cicho i odsunęłam się gwałtownie. Jak mogłam dać się tak podejść?!
–O czym tak usilnie rozmyślałaś? - zapytał Stone.
Odetchnęłam próbując uspokoić rozkołatane serce. 
–Na pewno nie o tym, że ktoś będzie chciał, żebym wypluła wnętrzności ze strachu.
–To na pewno nie był mój zamiar. 
–Załóżmy – mruknęłam. - Nie bawi się pan dobrze na przyjęciu?
–Ależ skąd. Po prostu nałóg dał o sobie znać – mówiąc to wygrzebał z wewnętrznej kieszeni paczkę papierosów oraz metalową zapalniczkę. Albo srebrną lub platynową? Nieważna w każdym razie wytłoczony na niej był dziwny kształt, coś w stylu herbu, tylko dla mnie była to raczej nieokreślona mazanina. I nie wiem czemu wydawała się znajoma. 
–Poczęstujesz się? - Stone podstawił mi paczkę pod nos. Nie była to żadna znana marka papierosów. 
–Nie, dzięki. 
–Twoja strata - mruknął niewyraźnie przypalając koniuszek papierosa. Zaciągnął się mocno i powoli wypuścił jasny dym. Miał arystokratyczny profil z nienagannie prostym nosem i delikatnie zarysowanym podbródkiem. 
–Obiło się panu o uszy coś o biernym paleniu? - burknęłam próbując rozwiać nieznośne opary. 
–Podobno testujesz zatrute jedzenie, co tam dla ciebie dym papierosowy. 
–Zabawne. Ja tu byłam pierwsza. Pan jest intruzem, który powinien zapytać gospodarza o zgodę.
–Daj spokój, Seon – nonszalanckim gestem strzepnął popiół na trawę.
–Nie jesteśmy na ty – odparłam udając obruszenie, bo prawdę mówiąc nie robiło mi to większej różnicy. 
–Proszę o wybaczenie, panno Lloyd – oznajmił chłodnym tonem. 
–Oczywiście wybaczam panu, panie Stone – powiedziałam do łaskawym tonem. Niestety nie mogłam dłużej utrzymać powagi i wybuchłam śmiechem. Brunet zmierzył mnie zdziwionym spojrzeniem.
–Przepraszam – mruknęłam opanowując się – jest pan bardzo zabawny. 
–To raczej twoje poczucie humoru jest dziwne – odparł krzywiąc się lekko. Wstał, zgasił papierosa o metalową poręcz ławki i wrzucił niedopałek do niewielkiej popielniczki zamontowanej przy ławce. 
–Na dworze jest zimno, radzę żebyś weszła do środka.
–Yhm, zaraz – odparłam wpatrując się w rażącą się resztkę papierosa. Ten kształt, ta marka, z pewnością te fajki wydały mi się znajome, jednak nie mogłam ich jednoznacznie skojarzyć. Westchnęłam i wstałam. Dogoniłam Stone'a i zaczęłam zamęczać durnymi tematami. Skoro sam się prosił to niech ma. 

***
Klnąc w myślach Hitomi przeszukiwała kuchnię. W ustach trzymała niezapalonego papierosa, a jej ręce gorączkowo grzebały w szafkach w poszukiwaniu zapałek. 
Pieprzyć to, pomyślała zapalając gaz na kuchence. Pochyliła się i ostrożnie zaciągnęła lekko, przystawiając koniuszek do ognia. Poczuła jak dym wypełnia jej usta i przedostaje się do płuc. Uśmiechnęła się z zadowoleniem widząc jasny obłok wypływający z warg. 
–Wydaje mi się, że Pein coś wspomniał o paleniu na zewnątrz – usłyszała chłodny głos.
Odwróciła się i zmierzyła wzrokiem Konan. 
–Nie jest moim przełożonym – mruknęła ruda mijając niebieskowłosą – pogódź się z tym, skarbie. Przeszła korytarzem do swojego pokoju i zatrzasnęła drzwi. Niebieska pinda należała do dużej grupy ludzi w Akatsuki, których nie cierpiała.
–Złość piękności szkodzi, kochanie.
–Papierosy też. Nie masz swoich zajęć, Madara? - zlustrowała sylwetkę siedzącego w fotelu mężczyznę. 
–Owszem, ale wpadłem cię poinformować, że zaraz wezwie cię Pain i przydzieli misję. I to nie z byle kim, kochanie, bo tym razem idziesz z Itachim. 
–Doskonale. Genialny pomysł – prychnęła strzepując popiół na podłogę – założę się, że twój.  
–Można powiedzieć; mamy braki w ludziach. 
–Hahaha, dzięki będę się modliła, żeby mnie nie zabił tym swoim wzrokiem. 
–O to się nie martw, póki co jesteś bezpieczna – Madara wstał i podszedł do dziewczyny. Położył dłonie na jej ramionach i delikatnie przesunął je niżej, zatrzymując się mniej więcej na wysokości łokci. - Póki jesteś ze mną, jesteś bezpieczna – powtórzył akcentując słowa. Jego palce mocniej wbiły się w jej skórę. 
–Oczywiście, że zawsze będę z tobą – skłamała gładko Hitomi nadając swojemu głosowi autentycznie służalczej nuty. 

 ***
Wątłe promienie słońca delikatnie muskały pożółkłą trawę wokół siedziby Akatsuki. Jak na późnojesienną pogodę był wyjątkowo ciepły dzień. Itachi spojrzał na blade niebo, jego wzrok przesunął się po sklepieniu i skupił na rudowłosej towarzyszce. Z kącika jej warg nonszalancko wystawał żarzący się papieros, którego popiół był już w krytycznej pozycji. Hitomi wyciągnęła go z ust i wydmuchała dym, strzepując przy tym popiół. Mogłoby się wydawać, że te ruchy są dla niej naturalne. 
Ruda podniosła wzrok i natrafiła na spojrzenie czarnych oczu. 
–Co? - zapytała głupio. Niezbyt zręcznie czuła się w towarzystwie Uchihy.
–Tak się zastanawiam – zaczął Itachi – czy Madara nie bał się wysłać na misję ze mną swojej maskotki?
–To nie twoja sprawa – odparła szorstkim tonem. 
–Pewnie masz mu za złe, że sam podzielił się historią o tym jaka  jesteś  godna zaufania - powiedział z przekąsem brunet. 
–To ta twoja panna jest zbyt ufna – odparowała – poza tym ci z Zakonu dobrze płacili, a robota to robota. 
–Yhm, zwłaszcza wtedy jak chcieli cię zabić – prychnął ironicznie Uchiha.
Hitomi ograniczyła się tylko do cichego westchnienia i oddała mu tą rundę. 

***************
Proszę Was nie zabijcie mnie za minimalną obecność Itachiego w tej notce. Na pocieszenie mogę dodać, że następna będzie prawie cała poświęcona naszemu bohaterowi ^^ Poznacie bliżej również Hitomi oraz nowego bohatera Stone'a ;)
Jeżeli chodzi o moją długo absencję, to mam kilku winowajców, pierwszy i największy to moje lenistwo i brak motywacji. Drugi, odrobinę mniejszy to rekrutacje na studia itp. No cóż na razie Black dostała się do Krakowa na antropologię UP (nie chcę) i jestem na 2 miejscu rezerwowej na UJ na fil rosyjską (też nie chcę ;), a czego Black chce? Otóż dostać się na kulturoznawstwo dalekowschodnie, jednak, jestem realistką i będąc na 25 miejscu listy rezerwowej nie liczę na za wiele ;( 
A jeszcze słowo o maturze, która poszła mi dobrze, ale nie z tego co chciałam xD Ekhem z matmy, której najbardziej się obawiałam, uciułałam 74%. Cud, że w tym roku była taka prosta ;) Najbardziej zrąbałam angielski rozszerzony na 68%, kiedy podstawę ogarnęłam na 100% i genialny polski, gdzie chyba jako jedyna w Polsce pisałam "Dziady" na 67%, za to na rozszerzonej zgwałciłam Kochanowskiego na 83% ;)
Na koniec najlepszy wyniki z rozszerzonego WOSu, który chyba wzięłam w celach rekreacyjnych, ponieważ otrzymałam oszałamiający rezultat 34% ^.^"

Ok, to chyba już wszystko jeśli chodzi o bieżące sprawy ;)

Z niecierpliwością czekam na Wasze opinie i w ogóle ;) trzymajcie się kochani ;*

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz